sobota, 24 marca 2018

Terapeutyczna rola kocich zgonów w chorobach tarczycy

Bo mi się nie chciało, bo gram w grę, bo po roku przerwy  i nieuczenia się coś mi odpierdoliło i poszedłem do szkoły się języka nowego uczyć (w ogóle świetny pomysł kurwo, skoro się dwóch obcych do tej pory porządnie nie nauczyłeś, to idź na trzeci), bo pościki na fejsiku więcej lajczków i tak zbierają niż notki i bo zawsze, kurwa, coś.
No ale czasem dłuższe coś wychodzi, więc blogasek jednak wygodniejszy.

Wiecie, że dużo tutej o tem jakie to pacjenty złe i jak lekarza denerwują i też o tym, ze ludzie są wstrętne i fe. Parę razy też o tym było, że mimo wszystkich zalet mi też się czasem jebie i zalecam zbadać poziom kału utajonego we krwi (#takbyło). No więc dzisiaj to ja nakładam worek pokutny.

Jak to zwykle bywa wszejdł mi do gabinetu pacjent z chorobą, powitania, uprzejmości, takie tam i się pytam azaliż drogi pacjencie, co u cię ciekawego się działo od ostatniej wizyty poza chorą nerką. No to pacjent, człowiek starszy, mi mówi, że w między czasie znaleźli mu tyre... toro.. toksy... i mimo najlepszych chęci nie jest w stanie powiedzieć choroby, bo trudne słowo. Ja, dr Jot, jako człowiek z sercem na dłoni, anioł w ludzkiej skórze, chodzące dobro z empatią celem pomocy i by wizyta płynnie szła (wcale nic tu do rzeczy nie miało, ze godzina późna, pacjent jeden z ostatnich, ja spierdolony, jak koń po westernie), wszedłem w słowo i dokończyłem "tyreotoksykoza". "Chyba tak" zgodził się pacjent, po czym dodał, że zaczął leki brać i trochę mu się poprawiło. Się spytałem jakie leki, nie pamiętał, ale mało to istotne, bo tych leków na nadczynność tarczycy za dużo nie ma, poza tym, co ja tam o tarczycy wiem i tak leczyć nie będę. Potem pacjent dodał, że ale tak naprawdę mu się poprawiło, jak koty w domu zdechły. Że, kurwa, co?! Zapytałem się dość podobnie, bez wtrącenia jedynie, ale są państow w stanie sobie wyobrazić, co mi się na twarzy malowało. Powtórzył. No ja pierdolę, no jebnięty, cały wywiad wcześniejszy też pewnie w pizdu, jak uważa, ze na nadczynność tarczycy przez koty zachorował i przez ich zejście ozdrowiał. Tą chorą nerkę ma pewnie, bo pies na niego w dzieciństwie zaszczekał, a miażdżycę, bo skowronki chujowo śpiewały. No siłki brak, ale chuj, twardy jestem się dopytam, może źle zrozumiałem. Nie pacjent potwierdził, że się wyleczył z choroby dopiero, jak koty zeszły, ze lekarze sugerowali, żeby te koty oddać wcześniej, ale z żoną nie chcieli, bo stare i kochane. No pacz pan, jakie spójne te urojenia. Dobra, tak łatwo się nie dam, sprytny jestem i podchwytliwie się spytałem "A jacy lekarze". "Z instytutu". I tu mi sprzęgło synapsy i poszła iskierka po rozumie. Gdyż u nas w pomorskiem Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej zwyczajowo nazywa się instytutem tylko, a poza morzem i tropikami zajmuje się on też chorobami pasożytniczymi i iskierka w rozumie popełzła mi po neuronach do dawno nie używanej części mózgu, gdzie parazytologia siedzi i, tadam!, znalazła hasło toksokaroza. Impulsy szybko poszły do rąk i oczu, a że w przychodni internet to szybko se pogógłałem, czy trop dobry. I wiecie co, wiecie? Wiecie, czym toksokaroza jest? To, kurwa mać, choroba pasożytnicza wywołana przez glisty kocie (psie zresztą też, ale mniejsza), więc związek z kotami jest jak w mordę strzelił i sam skurwysyn. Wstydź się dr Jot ty arogancki, niedouczony bucu, co brzydko o pacjentach myślisz. Dobrze, kurwa, ze czasem umiem ryj trzymać i być profesjonalnie miłym i uprzejmym, bo cały galop myślowy i zła opinia o pacjencie nie wyszła mi przez mordę. A że pacjent nie pamiętał, co mu jest, Osoba starsza, słowo trudne i z dupy, choroba rzadka i zupełnie mus się nie dziwię, że nie widzi różnicy między "tyreotoksykozą" a "toksokarozą". Zwłaszcza jak mu się jakiś głupek z podpowiedzią z dupy wpierdala. No heloł. 

Wizyta przebiegła potem bez powikłań, pacjent zadowolony, ja trochę z nadszarpniętym ego i miłością własną, ale i tak zadowolony, że się czegoś douczyłem i nie wyszedł mi burak z worka. A poza tym i tak sukces medyczny odniosłem, zdiagnozowałem u pacjenta ciężką nadczynność tarczycy z samego wywiadu i wyleczyłem zaraz i to w dodatku bez pigułek.

sobota, 25 listopada 2017

Jest super, jest świetnie

2012

Ładny taki wyrosłem i nie najgłupszy też, a jak wrócę na siłkę, to już w ogóle będzie.
Jest super, jest świetnie.
Mieszkanie jest, a że praca w końcu dobra, to kredyt nie powoduje już  obsrywania się pod koniec miesiąca. Remont paru pomieszczeń jeszcze i będzie cudnie.
Jest super, jest świetnie.
Zdałem tę jedną specjalizację i dalsza kariera stoi otworem, a stresy naukowe poszły w pizdu.
Jest super, jest świetnie.
I tym lekarzem jestem, dobrym zdaje mi się. A na pewno znajomość systemu pozwala mi łatwiej załatwić coś w sprawach prywatnych. Operację mojemu facetowi np., a powiedzenie lekarzowi prowadzącemu i pielęgniarkom, że jestem z branży, więc mój chłop to rodzina lekarska też coś daje.
Jest super, jest świetnie.
I znajomych lekarzy mam, co przyspieszają coś, jak się da. Pooperacyjne badanie histopatologiczne chociażby i podadzą mi wynik pierwszemu, zanim na papierze będzie.
Jest super, jest świetnie.
I zanim pacjent się dowie.
I skoro to ja wiem pierwszy, więc to ja muszę mu powiedzieć, że guz jądra jest złośliwy.

2017

Powyższy wpis powstał pięć lat temu, zaraz po tym, jak moja przyjaciółka patolożka zadzwoniła do mnie z postawionym rozpoznaniem. Oczywiście, że się spodziewaliśmy, że taki wynik może być, ale wiadomo, ze mieliśmy nadzieję, że to jakaś zmiana łagodna. W końcu jądro się zmniejszyło zamiast się powiększyć, a badania hormonalne były ujemne, czyli przebieg trochę nietypowy jak na nasieniaka. Nie opublikowałem go wówczas z kilku powodów. Raz, że no, kurwa, było to świeże i rozpierdalające, a notkę pieprznąłem bardziej w ramach autoterapii. Dwa, że była to przede wszystkim sprawa intymna mojego faceta nie moja, a nie wydawało mi się na miejscu pytać akurat wtedy o zgodę na publikację, bo trochę miał większe problemy. Mimo szybkiego rozpoznania, stosunkowo szybkiego zabiegu (był trochę burdel wówczas na Urologii, remont, czy inny chuj i obsuwa 3 miesięcy) było podejrzenie przerzutów do węzłów chłonnych, a robione badania (TK, MRI i PET) nie dały jednoznacznej odpowiedzi, więc zapadła decyzja o dalszym leczeniu i ważniejszy było zdecydowanie chemia, czy naświetlania, a nie notka na blogasku. Trzy, jestem przesądny. Se ujebałem, że jak wtedy to napiszę, to chuj, nic się nie uda i wszystko pierdolnie. Obiecałem sobie, ze jak z tego wyjdzie, jak osiągnie te magiczne pięć lat po zakończeniu leczenia, a które w onkologii (w większości przypadków) oznaczają wyleczenie, że jeśli wyrazi zgodę na opisanie (wyraził), to wtedy opublikuję. 

Pięć lat mija za jakieś dwa tygodnie, ale mimo przesądności postanowiłem trochę przyspieszyć, żeby załapać się na listopad, który jest miesiącem zwiększania świadomości społecznej w zakresie min. nowotworów jąder i prostaty. Tak więc panowie łapcie się za jajca, nauczcie się je badać. Nie wstydźcie się swoich okolic intymnych, nie wstydźcie się mówić, jeśli coś was tam zaniepokoi. Jak kiedyś pisałem, my lekarze naprawdę do waszego bikini podejdziemy profesjonalnie. Wierzcie mi, kiedy przychodzi do ciebie na SOR lekko podduszony dwudziestolatek z jądrem wielkości swojej pięści, to się wtedy zajmujesz zastanawianiem, czego tomokomputer zrobić mu najpierw bo jesteś pewien, że przerzuty w płucach są, ale w jamie brzusznej na pewno też, a nie napierdalaniem się, że wielkie jajco i czemu dopiero teraz przyszedł.  Oswajajcie się z myślą, że za jakiś czas, mimo tego że nie zgłaszacie żadnych dolegliwości jakiś lekarz może wam zaproponować profilaktyczne badanie per rectum i pobranie krwi na PSA, celem wczesnej diagnostyki raka prostaty. Powiedzmy se szczerze i rozwiejmy lęki- w badaniu per rectum najwięcej stresu powoduje to, że ktoś wam majstruje koło dupala, bo wprawnie przeprowadzone nie boli (no chyba że się jakieś cuda wianki już tam dzieją) i tez długo nie trwa, a przy okazji się sprawdza czy w końcowym odcinku przewodu pokarmowego jakieś raczydło nie rośnie. Tak więc chwila strachu, ale tyle wygrać!

A tutaj w promocji linczek do kampanii odważni.com, u mnie na siłce ulotki, wlepki i przypinki były. Wielkie propsy Tiger Gym.

A teraz w końcu chyba naprawdę jest super, jest świetnie.

niedziela, 15 października 2017

Once upon a time

Po pierwsze, jeśli ktoś do tej pory nie wiedział, ze TVP to czystej wody skurwysyństwo, to niech się zapozna z tym gównem i odrzuci wszelkie wątpliwości, bo ten artykuł jest idealnym tego przykładem. I tak jak generalnie dbam o swoją karmę, staram się nie szerzyć nienawiści w internecie (zdaję sobie sprawę, że znając tego blogaska można mieć "nieco" inne zdanie, ale proszę mi wierzyć we mnie dużo więcej wkurwu i agresji jest niż tu widać), ale autorom tego wysrywu życzę z całego mojego serduszka wszystkiego najgorszego. 

Po drugie chciałbym nieco rozszerzyć posta, którego w przypływie emocji umieściłem na fejsie, o moim poparciu protestu rezydentów, bo nie wszystko tam było, a do ciężkiej kurwy mnie doprowadza czytanie, że rezydent to taki lekarz, ale nie do końca.

Rezydenturę rozpocząłem w zamierzchłych czasach, kiedy rozpoznania na wypisach pisało się po łacinie, kiedy nie można było się na nią dostać zaraz po stażu tylko po półrocznym odczekaniu, kiedy po zdanym LEP-ie odbierano nam czasowe prawo wykonywania zawodu, żeby wręczyć całkowite po miesiącu, a w tym czasie musieliśmy być na zasiłku dla bezrobotnych bądź robić coś zupełnie niezgodnego z wykształceniem i doświadczeniem. Dawno, dawno temu, czyli równo dziesięć lat. I pół roku, bo z naboru wiosennego jestem. Żeby nie było, ani ja, ani nikt z moich znajomych, którzy występowali o rezydentury nie siedział przez te pół roku i nie pierdział w stołeczek u rodziców czekając aż nam je przyznają, wszyscy zapierdalaliśmy, gdzie się tylko dało, żeby doczekać. Mi udało się dostać pół etatu w szpitalu. Wiecie na czym polega praca na pół etatu w szpitalu, zresztą podejrzewam, że gdzie indziej też, że pracujesz na cały etat, ale kasę dostajesz za pół. Po miesiącu zacząłem dyżurować, nie dlatego że chciałem. Musiałem, żeby przeżyć i żeby nie wypierdolili mnie z tej roboty. Wbrew powszechnej opinii nie spałem na dyżurach, nawet jeśli nic się nie działo. Bałem się zasnąć, że nie usłyszę telefonu, że za wolno zareaguję, że nie będę wiedział co zrobić. Z czasem okrzepłem i zacząłem się kłaść, zaczynałem od siedmiu dyżurów miesięcznie potem było coraz więcej, więc powiedzmy, ze tolerancja przyszła dosyć szybko, ale pójść w nocy pod prysznic po raz pierwszy odważyłem się po pół roku. I wiecie, to wszystko zanim rozpocząłem rezydenturę i związaną z nią specjalizację. Bo na tej rezydenturze, to miało być inaczej, przecież są zapisy, że pracować i dyżurować mogę tylko pod nadzorem kierownika swojej specjalizacji- i pewnie z tych zapisów społeczeństwo czerpie wiedzę na temat pracy rezydenta, poza tymi wybitnie tępymi chujami, którzy nie odróżniają rezydenta od stażysty. Tak więc chciałbym powiedzieć, że ha, ha, ha i wielki chuj. Na co komu w naszej niedoborowej ochronie zdrowie byłby pracownik, którego trzeba by było tak niańczyć? Oczywiście w różnych miejscach były inne okresy wprowadzające.  W moim pierwszym na dyżury wchodziło się po miesiącu, na SOR po pół roku. W zakładzie drugim, odpowiednio pół roku i rok. Nieważny jednak czas, wszędzie, w nocy, tak czy inaczej pozostawieni byliśmy sami sobie. Swojej wiedzy, swoim umiejętnościom. Z pełną odpowiedzialnością, bez taryfy ulgowej. Tak jak, kurwa, każdy inny pracujący i dyżurujący lekarz.

Jest jeszcze jeden typ komentarzy, które do tej kurwicy mnie doprowadzają, a raczej dwa, ale powiązane ze sobą. Kiedy mowa jest o niskich zarobkach rezydentów pojawiają się zaraz głosy, żeby nie narzekali, bo przecież se mogą dorabiać, ale jak tylko ktoś mówi, że są zmęczeni, to zaraz jest krzyk, że chuj, to na własne życzenie, bo przecież chciwi są i dorabiają w innych miejscach. No ja pierdolę, czy to jest jakaś jebana epidemia osobowości wielorakich z ciężką hipokryzją? Może się, kurwa, na coś zdecydujcie z łaski swojej.

Po pierwsze dlaczego do kurwy nędzy nie wysyła się innych grup zawodowych, żeby se dorabiały w swoim teoretycznie wolnym czasie?! (Ok, generalizuję trochę, bo nauczycieli się odsyła do dawania korepetycji, prawników do popierdalania w innych kancelariach i inne też). Po drugie, czy naprawdę się komuś wydaje, ze oczywiście poza pewnymi wyjątkami, myśmy zakurwiali, bo chcieliśmy nacierać se cyce kasą?! Kurwa nie, ja chciałem zapłacić tylko rachunki i mieć na żarcie. I na to minimum pensja rezydencka z dyżurami wystarczała. Ale przecież trzeba opłacić sobie jeszcze kursy wyjazdowe, szkolenia, literaturę fachową, no i nie oszukujmy się czasem do ubrania się też fajnie se byłoby coś kupić, albo na miasto wyjść i ze znajomymi się spotkać, dlatego znalazłem sobie drugą pracę. I trzecią. Rozwiązało to tez problem spotykania się ze znajomymi i popierdalania na szoping, za bardzo nie było kiedy, no ale ten jeden weekend w miesiącu, który się miało wolny, to wtedy klękajcie narody i jestem królem świata, chuj tam, że każdy pieniądz oglądałem po dwa razy.

Rezydenturę skończyłem, zrobiłem dwie specjalizację, wyrwałem się z zaklętego kręgu budżetowej ochrony zdrowia. Nie jestem tym mitycznym lekarzem, z kilkoma mieszkaniami, garażami i wyjebanymi samochodami, ale jak na warunki polskie stoję nieźle. Pamiętam jednak decyzje, buty na zimę, czy kurtka; skitrane niezależnie od wszystkiego pięć dych na dentystę, bo a nuż będzie potrzebne, a w razie czego ni chuja nie masz szans, żeby wygospodarować. Pamiętam też to ciągłe zmęczenie i brak nadziei, że coś się zmieni, że w perspektywie masz albo oszaleć, albo pierdolnąć na jakiś zawał już całkiem niedługo, bo nie dasz po raz kolejny siedzieć 48 godzin na dyżurze, czy jednego dnia obskoczyć trzy miejsca pracy. Pamiętam też ciągły lek przed błędami, niedopatrzeniami i zastanawianie się, czy już się stałeś tym niemiłym, opryskliwym kutasem, którym obiecałeś sobie, że nigdy nie będziesz, czy jednak jeszcze, mimo wszystko, nie.

I jeszcze jedno, to że moje pierwsze kilka lat "kariery" zawodowej było dogłębnie chujowe i do wyrzygania, naprawdę nie znaczy, że inni, młodsi muszą też to przeżywać. Bycie lekarzem i tak da im ostro po dupie, ale niech daje bez tej całej zjebanej otoczki.

piątek, 25 sierpnia 2017

Sztuczne nerki Lecha Janerki

Dramatis personae:

dr Jot znany [tu i ówdzie] i lubiany [gdzieniegdzie] lekarz od nerków [a nie od pękającej skóry na piętach, wypadających włosów, bolących bioder, czy krost na ryju*, o czym z uporem maniaka musi przypominać, bo spora część chorób nerek nie boli tylko po kryjomu psuje człowieka w środku, a jak nie boli taka choroba, to nie jest istotna, więc skoro się już przyszło do tego lekarza, to może niech zajmie on jakąś prawdziwą dolegliwością]

Pacjent z chorymi nerkami [między innymi], do którego nie dociera fakt, że jeśli go nerki nie bolą to naprawdę nie znaczy, że nie są rozpierdolone i ma inne oczekiwania od lekarza niż zajmowanie się chorobą nerek

Akt I

(powitanie, uprzejmości, zajęcie miejsc)

dr Jot: Panie Pacjencie wyniki najnowszych badań są podobne do ostatnich, to znaczy że uszkodzenie nerek...
Pacjent (lekceważąco, nawet i zlewczo): Tak, tak, te nerki to mnie w ogóle nie bolą i się czuję dobrze i przyszedłem tu tylko po skierowanie.
dr Jot (zbity z tropu, lekko zirytowany): Bo choruje pan na przewlekłą chorobę nerek, a ona nie boli... (doznaje olśnienia) Jakie skierowanie?
Pacjent: No wie pan woda... Powietrze... Zanieczyszczenia...

(Na ekranie nad głową dr Jot wyświetla się w tym momencie:




dr Jot (niepewnie): Przepraszam, ale nie rozumiem
Pacjent: Daj mi pan skierowanie na badanie wody w studni, bo może brudną mam

Dr Jot omdlewa, kurtyna razem z nim.

*- co nie znaczy, że nie wspomogę, nie powiem, gdzie się udać, co se kupić, albo jakie skierowanie od rodzinnego poprosić, czy takie tam. A co do krost na ryju, to w tym roku mam rozpoznane dwa raki podstawnokomórkowe skóry na koncie, a jedno znamię które się mi nie podobało i namawiałem pacjentkę żeby może jednak pozapierdalała je usunąć się okazało czerniakiem.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Ale, kurwa, serio?!

Od rana na zakładzie, więc kontakt z newsami średni, ale nie dało się nie zobaczyć fali radości w internetach, kiedy okazało się, że prezydent Duda zawetował dwie ustawy. I tak rozumiem tę radość. Bo nie przeszły dwie chujowe ustawy, bo Adrian w końcu przestał być w 100% długopisem, bo jako społeczeństwu udało nam się na parę dni zjednoczyć i wygrać. Fajnie, co nie? Mimo że trzecią ustawę, również chujową chce podpisać. Już trochę mniej fajnie, ale nadal sa powody do zadowolenia.
Natomiast nie jestem w stanie zrozumieć nagłej gloryfikacji prezydenta Dudy i ogłaszania go wręcz bohaterem. Wystarczyły dwa veta i ludzi dopadła ciężka amnezja. Nikt nie pamięta nagle ostatnich dwóch lat prezydentury. Ba, nikt nie pamięta, ze przez ostatni tydzień pan prezydent miał na nas wszystkich srodze wyjebane i nie zaszczycił nas choćby spojrzeniem. Można powiedzieć, że urlop miał, że zmęczony, potrzebował wypoczynku. ja to wszystko rozumiem, ale, kurwa mać, jak jesteś prezydentem pierdolonego kraju, który właśnie pogrąża się w kryzysie, to ruszasz dupę i działasz, a nie popierdujesz w leżaczek. I nie robisz tym łaski, bo to twój zasrany obowiązek. No ale w końcu, jak się zdeklarowało, że nie jest się prezydentem wszystkich Polaków, to może wtedy jest inaczej.
Nawet wczorajszy dzień rozpłynął się we mgle, kiedy to pan prezydent lansował się na Święcie Policji, a potem w Częstochowie. Chuj tam, że protesty. Chuj, że demonstracje.
I dlatego szanowne państwo, to że prezydent Duda zawetował dwie ustawy jest dla mnie tylko łyżką miodu w beczce dziegciu. Nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, że to tylko zagranie pod publiczkę, że razem z kolegami wyjęli nam rękę z dupy, ale nadal trzymają tam z dwa palce i tylko czekają, żeby wjebać się po łokieć.
Od razu chciałbym powiedzieć, że nie umniejszam naszych dokonań, sam przecież brałem udział w tym czasie "Łańcuchach Świateł" i demonstracjach, wręcz przeciwnie niesamowicie się cieszę, że społeczeństwo zaczęło nam dojrzewać i pokazywać smutnym Fredom z Wiejskiej, że nie na wszystko mogą sobie pozwolić. Że zjednoczyliśmy się na niespotykaną od "Czarnego Protestu" skalę. Chcę tylko zauważyć, może przestrzec, że chyba za wcześnie na ocieplanie wizerunku prezydenta Dudy, a na pewno dużo za wcześnie na zaufanie. Jeśli w ogóle politykowi można zaufać. Dla mnie cały czas pozostaje Adrianem, może nieco cwańszym.
Jedna jaskółka wiosny nie czy. Zawetowanie dwóch chujowych ustaw z grupy trzech, nie znaczy, że powinniśmy odpuścić, bo wiecie po "Czarnym Proteście" mieliśmy nadzieję, że może być tylko lepiej. Nie jest. Cieszmy się, bo mamy siłę, jednak nie przesadzajmy i nie traćmy czujności. Ostatnie słowo nie zostało powiedziane.

piątek, 30 czerwca 2017

K19

Pewnie wszyscy myśleli, że blogasek umarł, bo mi się umarło i może kotu, a tu patrzcie jednak nie. Prawdą natomiast jest, że miałem ciężki spadek formy psychicznej z racji bycia przodownikiem pracy na zakładzie, a najbardziej na głowę mi weszło po zakończeniu tegorocznego urlopu. Bo trzeba wam wiedzieć, że w międzyczasie miałem wolne. Sześć dni. I było to najdłuższe wolne jednym cięgiem, jakie w tym roku będę mieć. Powtórzę: sześć. Cyfrą wygląda to tak-> 6. Rozumiecie więc, że mogło mi nieco odjebać od nadmiaru czasu i rozrywek. 
Ale ja nie o tym, bo chuja tam moje wolne, przecież my tu szerzymy wiedzę, bo to misyjny blogasek, w końcu. Tak więc czasem lekarz zaleca pacjentowi dietę, z różnych powodow. Oczywiście diety nie zaleca się, żeby pacjentowi pomóc, tylko dlatego że:
a) jest się niedouczonym
b) chce się pacjenta upierdolić
c) dostaje w chuj kasy od firm farmaceutycznych (aczkolwiek nie wiem za co, bo diety, które zalecam polegają głównie na ograniczeniu rożnych produktów, a nie przyjmowaniu dodatkowych, ale to chyba dlatego, że niedouczony jestem).
Jak że zajmuję się głównie nerką, to stosunkowo często zalecam diety ubogopotasowe, bo przy niewydolności nerek potas się lubi gromadzić w organizmie, a od zgromadzonego potasu się umiera i to tak dosyć poważnie. Jako że zalecam, to tłumaczę o co cho, że owocki i warzywka fe fe, bo dużo w nich potasu, a przetwory i soki to już w ogóle, a pomidor i banan to samobójstwo. Oczywiście tu upraszczam, bo jedni se na więcej pozwolić mogą, a inni restrykcyjnie się prowadzić muszą. Wydaję też materiały do poczytania, jak się trafią to i kolorowe ryciny. Wysyłam na pogadanki do pielęgniarek zajmujących się dietą. Od czasu do czasu jednak znajduje się umysł przenikliwy, którego moja gadka nie omami i wie, ze jestem niedouczony, chcę mu życie upierdolić i nie pozwoli firmom farmacutycznym mi płacić. 
I tak czas jakiś temu na SOR przywieźli mojego pacjenta poradnianego z przewlekłą chorobą nerek w stanie ciężkim, po zasłabnięciu, dziwnymi objawami neurologicznymi, mrowieniami drętwieniami i ze sraczką trochę. W podstawowych badaniach krwi wyszedł mu potas wyjebany w kosmos, taki że ciesz się pan, ze żyjesz i to ciesz się szybko, bo to długo może nie potrwać. Spięte dupy, adrenalina buzuje, szybko leki, ostra dializa, sytuacja opanowana, się pytam pacjenta co się stało, że mu wyjebało tym potasem, czy azaliż przypadkiem czegoś nie opierdolił. Owocka jakiegoś na przykład? A opierdolił, powiedział z dumą w głosie, truskawek opierdolił. Kobiałkę całą. Ale panie pacjencie kochany przesz [do kurwy nędzy] mówiliśmy, że potas w owockach się czai i zabić chce. A wcale nie i nieprawda pan odpowiada, bo truskawki to z jego działki są, a potas to mają tylko te sklepowe! [A wam wielki chuj w dupę personelu medyczny]
I to są takie chwile, że dociera do ciebie, że chujowo se wybrałeś ścieżkę kariery i trzeba było zająć się pasaniem bożych krówek i uczeniem jeży aportować jabłka, czy, kurwa, budowaniem jednoosobowego promu na Marsa, a miałoby się o wiele większe sukcesy. I satysfakcja gwarantowana.

piątek, 14 kwietnia 2017

Pogromca mitu

Się rozlazło kurewstwo i dotarło w końcu do mnie. Nie o zarazki chodzi, nie o pasożyty, ale o...(tu wielokropek jest zasadny, bo urywam zdanie i buduję napięcie oraz nie dopowiadam. A nie że mi się ujebało, ze go pierdolnę, bo było to wygrzebane z głębokiej dupy przemyślenie i muszę przerwać, żeby se pogrzebać i jeszcze jedno wyciągnąć, a poza tym nie uznaję kropki, bo wiadomo w internecie, to tylko kropka nienawiści).
Z kurewstwem się spotkałem już kilkukrotnie, ale tylko przy dwóch typach sytuacji. Kiedy pacjent przychodzi i się pyta, czy kurewstwo może łykać, bo mimo że kurewstwo jest w pizdę i wyleczy mu wszytko, to jednak się boi, czy przy jego chorobach i przyjmowanych lekach nie wejdzie w jakieś niebezpieczne interakcje. Oraz gdy przy leczeniu zakażenia układu moczowego mówię, żeby do zapisanych leków dokupić sobie witaminę C i sobie ja przez parę dni połykać. I wówczas pada pytanie, czy zalecam kurewstwo kupić.
Zapewne niektórzy już się domyślili. Tak, tak, proszę państwa, tym tajemniczym kurewstwem i  bohaterką dzisiejszego odcinka jest lewoskrętna witamina C w dawkach uderzeniowych minimum 3x dzienne po 1000 mg. 
Na pytanie pacjentów, czy mogą to brać, albo czy zalecam kupić. Odpowiadam grzecznie, że szkoda na to gówno pieniędzy. I jest to cytat dokładny. Potem podaję oczywiście więcej informacji, że niezależnie ile tej lewoskrętnej witaminy C opierdolą, to i tak ją wyszczają, chyba że mają peszka i tendencję do kamicy moczowej, to poza tą częścią, którą wyszczają, to reszta im się odłoży i wtedy to dopiero będzie niewesoło. Że duże dawki witaminy C nie mają żadnego zajebistego wpływu na nic. Czasem też, że ta lewoskrętność i wysokodawkowość to chuja warte są i służą tylko do zawyżenia ceny.  Info na szybko znalezione w Google: Wit. C  mg, 50 tabl ~4 ziko, wyjebista, ekstrahowana z moczu tęczowego, kurwa, jednorożca lewoskrętna, jak najgorszy koszmar Kurwina, lepiona dłońmi elfich dziewic z wolnego wybiegu witamina C tysiunc miligram, tabletek dwadzieścia, ponad dwie dyszki (to info od pacjenta, który z zakupioną się przyszedł spytać, czy może brać). Niby niedużo te dwie dychy, ale jak trzeba wpieprzać tego 3 tabsy dziennie minimum, to koszta szybko bardzo rosną. A kasa leci w pizdu i do Zięby chyba też, bo on przecież naczelnym propagatorem jest.
Czego nie mówię pacjentom, bo na wizytę mam tylko piętnaście minut i to naprawdę mało czasu na wszystko, to fakt, o którym wspominano na lekcjach chemii, kiedy mowa była o chiralności, że natura dąży do równowagi i nawet jeśli się stworzy preparat z lewoskrętnym enancjomerem witaminy C, to po pewnym czasie cząsteczek przejdzie w formę prawoskrętną.

                      

I za ciężko zarobione pieniądze, nie dość, że obywatelu kupisz tylko połowę zakładanej dawki lewoskrętnej wiatminy C, to na dodatek dostaniesz w gratisie mnóstwo potwornie toksycznej, żrącej, a co najgorsze znoszącej dobroczynne działanie formy L, formę prawoskrętną. No chyba żeś niegłupi, no chyba żeś niegłupia i krytycznie podchodzisz do pierdoletów w internetach i wiesz, że w przypadku witaminy C skrętność chuja znaczy.