niedziela, 15 października 2017

Once upon a time

Po pierwsze, jeśli ktoś do tej pory nie wiedział, ze TVP to czystej wody skurwysyństwo, to niech się zapozna z tym gównem i odrzuci wszelkie wątpliwości, bo ten artykuł jest idealnym tego przykładem. I tak jak generalnie dbam o swoją karmę, staram się nie szerzyć nienawiści w internecie (zdaję sobie sprawę, że znając tego blogaska można mieć "nieco" inne zdanie, ale proszę mi wierzyć we mnie dużo więcej wkurwu i agresji jest niż tu widać), ale autorom tego wysrywu życzę z całego mojego serduszka wszystkiego najgorszego. 

Po drugie chciałbym nieco rozszerzyć posta, którego w przypływie emocji umieściłem na fejsie, o moim poparciu protestu rezydentów, bo nie wszystko tam było, a do ciężkiej kurwy mnie doprowadza czytanie, że rezydent to taki lekarz, ale nie do końca.

Rezydenturę rozpocząłem w zamierzchłych czasach, kiedy rozpoznania na wypisach pisało się po łacinie, kiedy nie można było się na nią dostać zaraz po stażu tylko po półrocznym odczekaniu, kiedy po zdanym LEP-ie odbierano nam czasowe prawo wykonywania zawodu, żeby wręczyć całkowite po miesiącu, a w tym czasie musieliśmy być na zasiłku dla bezrobotnych bądź robić coś zupełnie niezgodnego z wykształceniem i doświadczeniem. Dawno, dawno temu, czyli równo dziesięć lat. I pół roku, bo z naboru wiosennego jestem. Żeby nie było, ani ja, ani nikt z moich znajomych, którzy występowali o rezydentury nie siedział przez te pół roku i nie pierdział w stołeczek u rodziców czekając aż nam je przyznają, wszyscy zapierdalaliśmy, gdzie się tylko dało, żeby doczekać. Mi udało się dostać pół etatu w szpitalu. Wiecie na czym polega praca na pół etatu w szpitalu, zresztą podejrzewam, że gdzie indziej też, że pracujesz na cały etat, ale kasę dostajesz za pół. Po miesiącu zacząłem dyżurować, nie dlatego że chciałem. Musiałem, żeby przeżyć i żeby nie wypierdolili mnie z tej roboty. Wbrew powszechnej opinii nie spałem na dyżurach, nawet jeśli nic się nie działo. Bałem się zasnąć, że nie usłyszę telefonu, że za wolno zareaguję, że nie będę wiedział co zrobić. Z czasem okrzepłem i zacząłem się kłaść, zaczynałem od siedmiu dyżurów miesięcznie potem było coraz więcej, więc powiedzmy, ze tolerancja przyszła dosyć szybko, ale pójść w nocy pod prysznic po raz pierwszy odważyłem się po pół roku. I wiecie, to wszystko zanim rozpocząłem rezydenturę i związaną z nią specjalizację. Bo na tej rezydenturze, to miało być inaczej, przecież są zapisy, że pracować i dyżurować mogę tylko pod nadzorem kierownika swojej specjalizacji- i pewnie z tych zapisów społeczeństwo czerpie wiedzę na temat pracy rezydenta, poza tymi wybitnie tępymi chujami, którzy nie odróżniają rezydenta od stażysty. Tak więc chciałbym powiedzieć, że ha, ha, ha i wielki chuj. Na co komu w naszej niedoborowej ochronie zdrowie byłby pracownik, którego trzeba by było tak niańczyć? Oczywiście w różnych miejscach były inne okresy wprowadzające.  W moim pierwszym na dyżury wchodziło się po miesiącu, na SOR po pół roku. W zakładzie drugim, odpowiednio pół roku i rok. Nieważny jednak czas, wszędzie, w nocy, tak czy inaczej pozostawieni byliśmy sami sobie. Swojej wiedzy, swoim umiejętnościom. Z pełną odpowiedzialnością, bez taryfy ulgowej. Tak jak, kurwa, każdy inny pracujący i dyżurujący lekarz.

Jest jeszcze jeden typ komentarzy, które do tej kurwicy mnie doprowadzają, a raczej dwa, ale powiązane ze sobą. Kiedy mowa jest o niskich zarobkach rezydentów pojawiają się zaraz głosy, żeby nie narzekali, bo przecież se mogą dorabiać, ale jak tylko ktoś mówi, że są zmęczeni, to zaraz jest krzyk, że chuj, to na własne życzenie, bo przecież chciwi są i dorabiają w innych miejscach. No ja pierdolę, czy to jest jakaś jebana epidemia osobowości wielorakich z ciężką hipokryzją? Może się, kurwa, na coś zdecydujcie z łaski swojej.

Po pierwsze dlaczego do kurwy nędzy nie wysyła się innych grup zawodowych, żeby se dorabiały w swoim teoretycznie wolnym czasie?! (Ok, generalizuję trochę, bo nauczycieli się odsyła do dawania korepetycji, prawników do popierdalania w innych kancelariach i inne też). Po drugie, czy naprawdę się komuś wydaje, ze oczywiście poza pewnymi wyjątkami, myśmy zakurwiali, bo chcieliśmy nacierać se cyce kasą?! Kurwa nie, ja chciałem zapłacić tylko rachunki i mieć na żarcie. I na to minimum pensja rezydencka z dyżurami wystarczała. Ale przecież trzeba opłacić sobie jeszcze kursy wyjazdowe, szkolenia, literaturę fachową, no i nie oszukujmy się czasem do ubrania się też fajnie se byłoby coś kupić, albo na miasto wyjść i ze znajomymi się spotkać, dlatego znalazłem sobie drugą pracę. I trzecią. Rozwiązało to tez problem spotykania się ze znajomymi i popierdalania na szoping, za bardzo nie było kiedy, no ale ten jeden weekend w miesiącu, który się miało wolny, to wtedy klękajcie narody i jestem królem świata, chuj tam, że każdy pieniądz oglądałem po dwa razy.

Rezydenturę skończyłem, zrobiłem dwie specjalizację, wyrwałem się z zaklętego kręgu budżetowej ochrony zdrowia. Nie jestem tym mitycznym lekarzem, z kilkoma mieszkaniami, garażami i wyjebanymi samochodami, ale jak na warunki polskie stoję nieźle. Pamiętam jednak decyzje, buty na zimę, czy kurtka; skitrane niezależnie od wszystkiego pięć dych na dentystę, bo a nuż będzie potrzebne, a w razie czego ni chuja nie masz szans, żeby wygospodarować. Pamiętam też to ciągłe zmęczenie i brak nadziei, że coś się zmieni, że w perspektywie masz albo oszaleć, albo pierdolnąć na jakiś zawał już całkiem niedługo, bo nie dasz po raz kolejny siedzieć 48 godzin na dyżurze, czy jednego dnia obskoczyć trzy miejsca pracy. Pamiętam też ciągły lek przed błędami, niedopatrzeniami i zastanawianie się, czy już się stałeś tym niemiłym, opryskliwym kutasem, którym obiecałeś sobie, że nigdy nie będziesz, czy jednak jeszcze, mimo wszystko, nie.

I jeszcze jedno, to że moje pierwsze kilka lat "kariery" zawodowej było dogłębnie chujowe i do wyrzygania, naprawdę nie znaczy, że inni, młodsi muszą też to przeżywać. Bycie lekarzem i tak da im ostro po dupie, ale niech daje bez tej całej zjebanej otoczki.