wtorek, 31 stycznia 2017

Było sobie (paso)życie

Ja oczywiście bardzo przepraszam, że piszę z rzadka. Państwa przepraszam i siebie zresztą też przepraszam, bo jakbym pisał częściej i gęściej, to fejm czaiłby się tuż za rogiem, a tak to chuj trochę i nawet na linii horyzontu go nie widać. No ale jak zwykle strasznie zajęty jestem żerowaniem na ludzkim nieszczęściu i łamaniem przysięgi Herkulesa. 

A najbardziej, droga młodzieży, zajęty jestem niedostaniem świerzbu. I to tak bardzo na serioszkę.

Przez sześć lat studiów, ponad dziesięć "kariery" zawodowej ani kawałka świerzbu nie widziałem. Nawet mimo tego, że lwią część tej "kariery" spędziłem na SORze, gdzie zdarzało się, że po pacjentach na kozetce zostawały wszy, czasem pchły, a u niektórych na owrzodzeniach można było nazbierać dzikunów na cały dzień łowienia ryb. Owsiki nawet u dorosłych osób leczyłem. A świerzbu ani razu. Tam z dwa razy miałem jakieś podejrzenia i prosiłem dermatologów o konsultację, bo bałem się zarazić przy badaniu, a tak chujowo by było nie badać codziennie leżącego u siebie na sali pacjenta, a tylko trącać go kijem sprawdzając, czy żyje (chociaż o wiele bardziej chciałem zobaczyć, jak polewają zmiany i barwnik wchodzi w wydrążone tunele, a się okazało, że smutek i dupa i biorą zeskrobiny). Raz się okazało, że to łuszczyca, a za drugim, że zupełnie nic. Tak więc naście lat bez świerzbu, już się człowiek zapominał, ze takie coś istnieje, a tu nagle w ciągu ostatnich dwóch tygodni trzech pacjentów ze świeżo zdiagnozowanym, a radośnie na całej powierzchni ciała rozbujanym świerzbem, u dwóch na tyle świeżo, że jeszcze leczeni nań nie byli. Z czego u jednego tak bardzo, kurwa, świeżo, że jak go badałem w ramach konsultacji, to weszła doktór prowadząca i szepnęła mi na ucho, ze zadzwonili właśnie z dermy i świerzb się u pana potwierdził. Kurwa mać. Oblałem się zaraz środkami dezynfekcyjnymi, gdzie się dało, zegarek w spirycie wykąpałem, mimo lęku, ze pójdzie w pizdu od tego, fartuch zaraz do prania, ale wiecie, jak to jest- od dwóch tygodni wszystko mnie swędzi, a każdej zmianie skórnej widzę jebanego świerzbowca, który wygryzając tunel w skórze pośpiewuje radośnie "Mięsny Jot, mięsny Jot, każdy by go chętnie zjodł!" (parafrazując słynną pieśń żywieniową-> link na własną odpowiedzialność).

Tak więc wyjebało klęską urodzaju, mi nieco odjebuje, ale jak ta Polyanna nawet w tej sytuacji potrafię znaleźć plusy dodatnie- jak mnie chłop podkurwi, to tykam go palcem w odsłoniętą skórę i mówię "masz świerzba, wstydź się", albo "masz świerzba umrzesz", jeśli przewina była olbrzymią i pozamiatane. Kotu też tak robię. I tak jestem dojrzały, rozsądny i wykonuję odpowiedzialny zawód zaufania społecznego. A jak ktoś ma jakieś ale, albo inne heheszki, to zaraz go mogę tknąć w odsłonięte i zobaczymy, czy mu będzie do śmiechu.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Każdy człowiek ma dwa końce.

Dobra, czy ktoś mi jest w stanie wytłumaczyć fakt taki, że pacjent kaszlący sobie w poczekalni ładnie usta zakrywa, żeby nie rozsiewać, w miarę możliwości, zarazków. Kiedy jednak wejdzie mi do gabinetu, to nagle, nie zawsze, ale często, na to rozsiewanie zarazków ma wyjebane i usta przestaje zasłaniać. Dziś poza byciem lekarzem uprawiałem jeszcze management powierzchni płaskiej biurka oraz  powierzchni nieregularnej myszki spirytusem i papierowym ręcznikiem. Zarządzania powierzchnią klawiatury muszę się jeszcze douczyć. Zbryzgania ryja ciepłą bryzą aerozolu bakterii z dodatkami śluzu i nabłonka dróg oddechowych udawało mi się unikać dzięki wysokiemu wzrostowi i nabytej przez lata zręczności, ale fartuch do prania się tylko nadaje.
Ja sobie zdaję sprawę, że w życiu mam/miałem kontakt z większą ilością czynników zakaźnych niż standardowy osobnik, że mogłem wytworzyć więcej/inne przeciwciała, ale to naprawdę nie znaczy, że patogeny na mój widok chcą spierdalać, ale nie mają szans, bo aura moje odporności niszczy więcej zarazków niż przeciętny środek czyszczący toalety. A nawet jeśli, to nacharanie na kogoś jest po prostu niegrzeczne. I jeśli mówię, że proszę odkaszlnąć, bo chcę charakteru kaszlu posłuchać, albo liczę, że pod wpływem tego odkaszlnięcia usłyszę przez stetoskop coś innego, a nawet jak się uda flegmę odkrztusić to i ją zobaczyć, to naprawdę nie jest skrótem myślowym od "proszę odkaszlnąć na mnie".
Podobnie jak wypytuję w przypadku zaburzeń żołądkowo-jelitowych o wygląd, konsystencję stolca i parę innych rzeczy i jeśli nawet proszę, żeby próbkę kału przynieść do badania, to naprawdę nie znaczy, żeby go przynieść w słoiku. Litrowym. Wypełnionym po brzegi. Zwłaszcza, kiedy tłumaczę, że pojemniczek na klocuszek dostępny jest w każdej aptece za drobny pieniądz i posiada, jakże funkcjonalną łopatkę do zebrania skarbu. Jasne, że kumam, że jak się udało ten litrowy słoik napełnić po brzegi luźnym stolcem, to człowiek chce się pochwalić, bo zaiste wyczyn to nie lada, ale może nie mi, co? A jeśli już przyniosł(a/e)ś ten litrowy słoik wypełniony po brzegi luźnym stolcem, to nie kładź mi go z zaskoczenia na biurko. Ale jeśli już musisz go postawić, to błagam pod żadnym, kurwa, pozorem go nie otwieraj.