Dwie istotne informacje na początek. Od perfekcyjnej pani domu dzielą mnie lata świetlne i prędzej będę pierwszym człowiekiem, który postawi nogę na Saturnie (pomijamy fakt, że jest gazowym olbrzymem) niż dostanie od niej diadem za wyjebiście wysprzątaną chatę (nie że syf, kiła i mogiła, ale eufemistycznie ujmując rozgardiasz bądź artystyczny nieład, jak kto woli). Mimo ogólnego wewnętrznego rozpierdolu staram się być obywatelem dość praworządnym, poza tym mam lekki odchył w stronę dbania o środowisko i odpady segreguję tak naprawdę od zawsze.
I tak, czas jakiś temu w Gda postanowiono, że poza standardem makulatura, szkło kolor/białe, plastik, pojawią się także podział na pojemniki na odpady suche i mokre. Na początku foch, że mam już trzy śmietniki w domu (szkło i plastik razem, ostateczny rozdział przy śmietniku) i za chuja nie zmieści mi się następny. Po pewnych modyfikacjach na chacie, kosz ogólny został zamieniony na dwa mniejsze. Aliganckie takie, funkiel nówki, się bardzo pro poczułem. Nawet wydrukowałem sobie i zalaminowałem instrukcje jaki śmieć jest suchym, a który azaliż mokrym, ĄĘ. Było pięknie, zwłaszcza, że obawa, że z kosza na mokre zaraz będzie walić zgnilizną i z workiem będę musiał popierdalać dwa razy dziennie, co spowoduje zajebiste zużycie plastiku i całe eko pójdzie się jebać, okazała się płonna. Stały se kosze, napełniane powoli, bo przecież jeszcze inne są, więc śmieć tu, śmieć tam, aż tu nagle, oczywiście po dyżurze (czy tylko mi się zdaje, że dyżurowanie przynosi mi pecha?), wchodzę ci ja do kuchni a tam wesoła i radośnie urzęduje sobie stado muszek owocówek. Właśnie se budowały tamę w zlewie. Nosz kurwa. Szmata w garść i exodus, worek w garść i do śmietnika. Kolejna szmata i sprzątanie. Część pierwsza powtarzana kilkukrotnie, aż żaden muszy najeźdźca się ostał. Potem przez parę dni pilnowanie, częstsze wyrzucanie śmieci, ale znów maraton, przemęczenie, a owocówki wybudowały spore miasto i zaczęły pracować nad silnikiem spalinowym. Do akcji znów wkroczyła Szmata Śmierci. Przyszła jesień, zrobiło się chłodniej, myślałem, że spokój będzie, bo jak taka mała kurwa się dostanie do mnie na czwarte piętro, sił jej nie styknie na tym zimnie przecież. A taki chuj, po raz kolejny najazd Hunów. Zacząłem wierzyć w teorię samorództwa, że o to kolejny jej przykład po ślimakach z mokrych liści i myszach ze szmat. Że nie ma samca i samiczki na wstępnym etapie rozwoju, że pierwsze jaja zawsze wychodzą z ogryzka, albo jakoś tak. Tym razem do Szmaty Śmierci dołączyła Trutka Zniszczenia. Dwa dni i po sprawie, a ja radośnie, pozostawiając Trutkę Zniszczenia na straży mogłem się oddać wyrzucaniu resztek organicznych. Okazało się jednak, że Trutka Zniszczenia to demon, którego z piekła trzeba wzywać co jakiś czas, bo mimo składanych ofiar z małych ciałek drosophili wraca do siebie grzać się przy kotle. Po raz kolejny więc po wejściu do kuchni zostałem przywitany "wypierdalaj, to nasza dzielnia". Chuj mnie trafił ostatecznie, szybka inkantacja do Szmaty Śmierci i owocówki musiały odbierać liczne zasiłki pogrzebowe od ZUS-u. Po trafieniu przez chuja wpadłem na plan przebiegły, a straszliwy i okrutny. Se wymyśliłem, że położę roślinną resztkę organiczną na talerzyku w mikrofali, zwabię wroga, który podstępu nie podejrzewa, a jak się rozgości, to trzasnę drzwiczkami i zniszczę falą maluczką. Zaszczytne role kamikaze przypadły dwom plastrom ogórka i ogryzkowi. Po godzinie kilka czarnych brzuszków przysiadło. Jeb, zamknięte, minuta nastawiona. Wtedy się okazało, że gruby plaster ogórka, to nie najlepszy pomysł, bo za dużo wody i po chwili zaczął grozić wybuchem i ujebaniem mikrofali od środka. Po trzydziestu sekundach musiałem wyłączyć. Tak na serio, to myślałem, że taki czas na 700 W na takie małe gówna wystarczy. Owocówki żwawo wyleciały z mikrofali. Kolejne podejście z samym ogryzkiem, minuta. Muszki nieco zmulone, ale wyleciały same bez wzywania helikoptera ratowniczego. Ogryzek, dwie pełne minuty, już zaczynało być czuć spalenizną, ale byłem twardy. Wyszły o własnych siłach, udało mi się dobić część, bo parę się otrząsnęło i poleciało w pizdu. Oczy mi sie wielkie zrobiły, jakie to kurewstwo twarde.
Wobec powyższego mam pytanie (nie o wytępienie, bo ogarnę regularne przyzywanie Trutki Zniszczenia papierowym pieniądzem, gorzej będzie z Rytualnym Wynoszeniem Śmieci, ale trutka pozamiata): jak bardzo zmutowałem Drosopilae melanogaster i jakie to będzie miało dla mnie konsekwecje:
a) przerzuca się na dietę mięsną i któregoś pięknego dnia obudzę się z upierdoloną ręka
b) ktoraś mnie ujebie i z kolei zmutuję sam. Pół biedy jak nauczę się od tego latać i będę miał przylepne kończyny, to by było totalnie w pyteczkę. Bym się nawet zgodził na ściemnienie skóry jamy brzusznej. Gorzej jak w efekcie mutacji skończę, jak Jeff Goldblum w filmie "Mucha" (pocieszam się, że on eksperymentował z teleportacją i mi taka zmiana nie grozi, ale ryzyko jest)
c) zastymulowałem im mózgi i następnym razem, jak wejdę do kuchni zostanę wystawiony na ostrzał rakietowy i bombę atomową?
I jak ja mam teraz w tej niepewności żyć?
A teraz gratis edukacyjny!
Czy ktoś z was wiedział, że prawidłową i oficjalną nazwą gatunkową muszki owocówki jest...
...
...
<buduję napięcie>
...
...
Proszę docenić i napięcie i walor edukacyjny blogaska
...
...
Wywilżna karłowata.
Czad, c'nie. Dowiedziałem się parę dni temu dopiero, gdybym wcześniej wiedział, że się podejmuję walki z wywilżną nawet i karłowatą, to bym tak lekko do tego nie podchodził.