poniedziałek, 30 czerwca 2014

Będąc młodą ogrodniczką

Żywię. Na swoje usprawiedliwienie mam, że w miesiącu czerwcu byłem na konfie, na stażu, miałem dużury chujowe potwornie, odświeżanie mieszkania (nie remont, bo na remont mnie nie stać. Poza tym tak mnie takie sprawy stresują, że w przypadku remontu szedłbym szukać mocnej gałęzi, żeby się obwiesić). Ponadto dorobiłem się ogródka na parapecie. Zewnętrznym, cała konstrukcja została zmotowana, żeby doniczki się nie zjebały nikomu na łeb z czwartego piętra. Narzeczony jest technicznie uzdolniony, więc jakoś to poszło. Odświeżanie też jego zasługa jest, bo ja się nie nadaję zupełni i ni chuja. Ja mogę wierszyk napisać, albo coś. Pachnieć i leżeć,  z naciskiem na leżeć.
Zewnętrzny ogródek jest piękny, zazdroszczą mi wszyscy z okolicznych bloków, bo żaden nie ma balkonu i żaden nie wpadł na to, ze se taki cudny ogródek i bezpieczny można jebnąć. Piękny jest, rośnie i żyje. Z naciskiem na żyje, bo poza roślinkami zaraz mi się zalęgło robactwo. i tak jak gąsienice, co mi opierdalają liście to wypierdalam z wysokości, to za chuj nie mogę się pozbyć mszyc, suk jebanych, co moim roślinom wypijają soki i deformują liście. Zabijam kurwy, ale się mnożą jak dzikie, że nie nadążam. Dotychczas zastosowane metody mniej więcej naturalne i eko, znaczy woda z colą i woda z płynem do mycia naczyń chuja dały. Mszyce generalnie miały na to wyjebane, pojedyncze zdechły, część się przeprowadziła, a reszta w efekcie moich działań naruchała następnego pokolenia w innym kolorze. Bezsensu i z dupy. Wczoraj spryskałem produktem zakupionym w sklepie, a nie własnej roboty. Superhipereko, wzmacnia biedne roślinki a mszycom odbiera apetyt. Jedyne co zauważyłem po jego zastosowaniu, to że wspomagający moją walkę pędrak biedronki zdechł uprzednio wysrawszy jelita. chyba że nieszczęście go spotkało z innych przyczyn, a to tylko przypadkowa zbieżność.
Zostały mi do wyboru woda z szarym mydłem, woda z octem lub mix wszystkiego, ale może mi wtedy ogródek ogólnie pierdolnąć. Chemii nie chce stosować, bo se nasadziłem roślin spożywczych i naprawdę chciałbym je kiedyś swobodnie zjeść nie bojąc się, że tym razem ja wysram swoje jelita i rzygnę żołądkiem. i przede wszystkim JA chce je zjeść, a nie jakieś głupie kurwy, co nie sieją, nie podlewają i nie nawożą.
Drogie Kasie helpunku!

wtorek, 3 czerwca 2014

Oszukać przeznaczenie

Pani lat 50, zadbana, klasa średnia, żadna patologia umysłowa, życiowa ani nic takiego, bieda po kątach na chacie też nie piszczy. W zeszłym roku u pani na czole zaczął rosnąc guzek, na początku ignorowany, bo może krosta jakaś, czy inny syf. Dało się zdrapać, ale za każdym razem odrastał. Po pewnym czasie pani się przyzwyczaiła, bo nie bolał, a nie krwawił, nie szpecił za bardzo też. Jednak pani chodziła do lekarza wewnętrznego regularnie z innych powodów zupełnie i lekarz się w końcu dopatrzył w guzkokroście raka skóry. Podstawnokomórkowego, czyli luz blues, ani nie przerzuca się, rośnie powoli, nadżera okolicę tak sobie. Szybkie leczenie zabiegowe i po sprawie. Żadne chemie, żadne naświetlania. Rachu ciachu i po strachu, że tak filuternie żarcikiem zarzucę. Lekarz pani powiedział, żeby skoczyła w chwili wolnej do dermatologa, a on już dalej powie co i jak, że nie ma się co denerwować, ale zająć się trzeba, bo mimo wszystko to rak i jak już może zauważyć rosnąć będzie niestety do usrania i jak teraz wygląda ładnie i czysto, to za czas jakiś zrobi się na nim owrzodzenie, krwawić będzie, może cuchnąć, się nadkazić i rozlezie się na resztę twarzy, a jak duży będzie, to już nie będzie możliwości ciachnięcia i zszycia, bo się będzie trzeba pieprzyć z przeszczepem skóry wtedy i blizny brzydkie będą.
Podobną rozmowę przeprowadzałem z panią mniej więcej raz w miesiącu przez pół roku. Z braku efektu słownego zacząłem posiłkować się zdjęciami z książek z dermy, co będzie, jak się pani za zmianę nie weźmie, poznajdowałem gabinety, gdzie są szybkie terminy przyjęć, nawet umawiać ją chciałem. Pielęgniarki prosiłem, żeby z nią pogadały, bo w końcu kobieta z kobietą lepiej się dogada. Za każdym razem pani mówiła, że oczywiście zaraz w te pędy pociąga do dermatologa i się sprawą zajmie.
Ostatnio pani przychodzi i raka nie widać. Myślicie drodzy czytelnicy, że odniosłem sukces w kontakcie z pacjentem, że rozmowy i praca u podstaw przyniosły efekt? Takiego chuja. Raka nie widać, bo pani zaczęła se na niego zaczesywać grzywkę, bo stał się duży i brzydki. Nawet se włosy zapuściła w tym celu, bo do tej pory raczej takie krótkie nosiła. A ja jestem chujem, bo fortel przejrzałem. Na wyjęczane przeze mnie bardzo słabym głosem, bo mnie trochę jej rozwiązanie problemu do ziemi przydusiło, "dlaczego?" Pani nie odpowiedziała nic. Tematu nie ciągnąłem, bo już, kurwa, naprawdę nie mam na nią pomysłu, a za miesiąc kolejna wizyta.